Niby uwielbiam piec bardziej niż jeść. Niby ostatnio mam odmawiać sobie słodyczy i nawet mi to wychodzi. Niby największą przyjemność sprawia mi obserwowanie trzęsących się uszu dzieci, wcinających moje wypieki. Niby... a jednak. Przy wypiekach czekoladowych, a tym bardziej tych wielokrotnie czekoladowych jakoś wszystko się zmienia. Świat już nie jest taki sam, zapach czekolady w wypiekach tuż po wyjęciu z piekarnika jest jak zew krwi i wtedy czuję, że to jest właśnie ta chwila. Wielka chwila. Kiedy to, na co mam tak wielką ochotę, po prostu mi nie szkodzi. Wręcz przeciwnie. To był właśnie ten dzień. Na zamówienie dziewczyn, z okazji lekko spóźnionego Dnia Dziecka, piekłam po raz kolejny zwykłe muffinki czekoladowe, "takie jak kiedyś, przed blogiem - bez eksperymentów". No to były - przepis od mojej żony Marty, chyba na podstawie Nigelli, ale zmodyfikowany. Idealny.
Przygotowujemy:
200 g czekolady (u mnie mleczna Alpen Gold)
1 i 1/4 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody
2 łyżki ciemnego kakao
3/4 szklanki cukru pudru
3/4 szklanki mleka
1/3 szklanki oleju
1 jajko
Rozgrzewamy piekarnik do temperatury 190 stopni. Czekoladę siekamy na małe kawałeczki. W jednej misce mieszamy wszystkie suche składniki, łącznie z posiekaną czekoladą, w drugiej ubijamy na gładką masę mokre. Łączymy suche z mokrymi, mieszamy tyle o ile, nie za długo i niezbyt dokładnie :) Napełniamy foremki muffinkowe wyłożone papierowymi papilotkami mniej więcej do 3/4 wysokości i pieczemy około 20 minut. Moje uroczo popękały i muszę przyznać, że są to jedne z najpyszniejszych babeczek. Najlepsze na gorąco, z płynną czekoladą w środku - potężna dawka dobrego humoru w babeczkowej formie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz